Zegar tradycji odmierza czas ery, która dawno minęła

Zegar tradycji odmierza czas ery, która dawno minęła. Nie powtarzajmy błędów dawnych pokoleń

traumy z dzieciństwaPewnego razu wszedłem na krytykowany przeze mnie pewien portal, by zobaczyć jakie tam zamieszczają treści. W oczy wpadł mi jeden cytat:

My, dzieci lat ’50, ’60, ’70, ’80 byliśmy wszyscy chowani przez patologicznych rodziców i jakoś przeżyliśmy„.

Co tak naprawdę oznacza ten cytat? A jest on niezmiernie ważny. Gdyby popatrzeć na psychologiczną definicję rodziny patologicznej – to patologiczna jest zdecydowana większość rodzin. Nie chodzi wcale o patologię typowo „menelską„, czyli alkohol, bieda i mordobicia. Choć takich rodzin też nie jest mało, a dużo.

Chodzi przede wszystkim o patologię emocjonalną. Psychika dziecka jest chłonna jak gąbka. Przyjmie każdą bzdurę, każdy negatywny, wykoślawiony wzorzec. Każdą traumę wyolbrzymi. Złe wzorce przechodzą niczym klątwa z pokolenia na pokolenie. Z jednej strony są to wzorce konserwatyzmu, cierpiętnictwa, nieudacznictwa, wstydu, fałszywej pokory, hipokryzji, dulszczyzny. Z drugiej strony, są to wzorce rywalizacji, cwaniactwa, robienia kariery po trupach, materializmu.

wartości rodzinneJak można ocenić pokolenie prywatek, rock ‚n’ rolla, i każde kolejne pokolenie wychowujące obecnie dzieci? Tak, jak każde dotychczasowe pokolenia – tragicznie. „Program” zdecydowanej większości ludzi opiera się na tym, by dostarczyć dzieciom jedzenia, wiktu i opierunku. O potrzebach emocjonalnych nie mówi się prawie wcale. Mamy obecnie epidemię nerwic, depresji, chorób psychicznych, samobójstw. Skąd to się wzięło? Z powietrza?

Wzięło się to w większości z negatywnych wzorców zaszczepionych dzieciom w dzieciństwie. Można powiedzieć, że kiedyś były znacznie surowsze czasy, i chorób psychiki było mniej. Zgoda, ale były to inne czasy. Ci słabsi po prostu umierali, często doprowadzani do szaleństwa bądź zabijani przez bogobojnych i konserwatywnych członków lokalnej społecznej omerty. Do wieku tych osiemnastu lat dożywała mniejszość dzieci, choćby z powodu kiepskiej medycyny, higieny itp. Były to więc jednostki najsilniejsze, w tym psychicznie.

Dobrze, zostaliśmy w jakiś tam sposób poszkodowani przez proces wychowawczy.. Ale tak musiało być, i nie ma co winić tego poprzedniego, purytańskiego pokolenia. Ono miało jeszcze gorsze wzorce w dzieciństwie – oni byli z kolei dziećmi pokolenia wojennej traumy. Pokolenie naszych rodziców poniosło spektakularną klęskę, jak wiele poprzednich pokoleń. Owszem, poniosą za to odpowiedzialność, bo takie jest prawo wszechświata – ale to nie od nas zależy.

Ja zdałem sobie z tego sprawę w wieku zaledwie kilkunastu lat. Z przerażeniem wtedy zadałem sobie pewne pytanie. Brzmiało ono: „dobrze, ale co z wartościami rodzinnymi, społecznymi, katolickimi? Co z tradycją, co z autorytetami, co z powszechnie uznawanymi prawdami?„.

rodzinaWtedy nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Dziś myślę, że znam odpowiedź, ale mogę się mylić. Otóż te wszystkie tradycje, konserwatywne wartości, te wszystkie dulszczyzny tak chętnie i na pokaz kultywowane, można o kant dupy rozbić. To widmowy system, iluzja, dla której podtrzymania niezliczone rzesze ludzi przegrało swoje życie. Ten system powoduje już tylko cierpienie, i jego niewydolność widać już na każdym kroku.

Wystarczy otworzyć pierwszą lepszą gazetę, i to nie tylko tę mającą dodatek o psychologii. Wielu ludzi z tych pokoleń zgromadziło złote góry na swoich kontach bankowych myśląc, że to ich uszczęśliwi. Umknęło im jednak to, że ich dzieci albo szamoczą się bezsilnie z życiem, albo są na psychotropach, albo ich ciała spoczywają w mogiłach – z przećpania bądź samobójstwa.

Sztuką jest się podnieść po takim upadku, który fundowany jest na tej naszej planecie rutynowo. O ludzkim upadku podczas procesu wychowawczego i potem w okresie dojrzewania – mówi w formie metafor wiele bajek, baśni, książek, podań, legend, filmów. Są tam też zawarte rady, jak wyjść z tego błędnego koła. Trzeba tylko znać klucz interpretacyjny.

Co ciekawe, na katolickim portalu fronda.pl dokonano samo-demaskacji tego całego systemu tradycji, konserwatyzmu i dulszczyzny katolickiej. Otóż zamieścili artykuł, w którym napisali, że „wizytówką dobrych rodziców są szczęśliwe i mocne psychicznie dzieci„. Po pierwsze, to nie jest „prawda” wzięta z katolicyzmu, ale z psychologii akademickiej czy nawet nurtu new age. Jeszcze 100 lat temu, ba, jeszcze w latach 80-tych katolicyzm takimi „sentymentalizmami” w ogóle się nie zajmował.

Obecnie pełno w katolicyzmie doktryn odwołujących się do wyższych wartości, których jeszcze niedawno tam w ogóle nie było. Czy to dobrze? Oceńcie to sami. Po drugie, to doskonała samo-demaskacja, „samozaoranie„, jak mawia pokolenie internetu. Przecież gołym okiem widać, że to nie funkcjonuje w świecie realnym. Ta utopia, choć owszem, piękna, jest nierealna.

Poniżej wklejam Wam fragment mojej ulubionej książki Stephena Kinga – „Bastion” (ang. „The Stand„). Ten fragment to doskonałe studium ery, która minęła, a przynajmniej powinna minąć. Pisarz ten jest z gatunku tych artystów, którzy widzą i wiedzą więcej. Czytajcie uważnie jego dzieła, a wiele prawdy w nich znajdziecie.

Wstęp: Jarek Kefir

Proszę o rozpowszechnienie tego materiału!

__________________________________________________________

Stephen King, jego książka „Bastion” i jej pozytywne przesłanie. Cytat:

wychowywanie dzieciCytuję: „W kącie saloniku stał wielki, dziadkowy zegar. Frannie Goldsmith przez całe życie słuchała jego miarowego tykania. Był to najważniejszy punkt pokoju, którego nigdy nie lubiła, a w dniu takim jak ten, wręcz nienawidziła. Jej ulubionym pomieszczeniem był warsztat ojca znajdujący się w szopie łączącej dom i stodołę. Do środka wchodziło się przez półtorametrowe drzwi ukryte za starym, kuchennym piecem. Już same drzwi były świetne, na dobry początek – małe, na wpół schowane, jak wrota z baśni wiodące do krainy fantazji. Kiedy urosła musiała się pochylać, tak samo jak jej ojciec. Matka właściwie nie wchodziła do warsztatu, jedynie w sporadycznych sytuacjach, kiedy nie miała innego wyjścia.

To były drzwi jak z Alicji w krainie czarów i często zdarzało jej się marzyć (o czym nie wiedział nawet jej ojciec), że któregoś dnia kiedy je otworzy, nie zobaczy przed sobą starego warsztatu Petera Goldsmitha. Zamiast niego znajdzie się w podziemnym korytarzu leżącym gdzieś pomiędzy Krainą Czarów a Hobbitonem, niskim, ale przyjemnym tuneliku o zaokrąglonych ścianach, gdzie z sufitu wystają, korzenie, o które, jeśli byłeś nieostrożny, mogłeś zawadzić głową i nabić sobie porządnego guza. W tunelu, który nie był przesycony wonią wilgotnej ziemi, błota, ohydnego robactwa i wstrętnych owadów, ale zapachem cynamonu i pieczonych ciast, i który kończył się w spiżarni w Bag End, gdzie pan Bilbo Baggins wyprawiał przyjęcie z okazji swoich sto jedenastych urodzin…

Cóż, tunel nigdy się nie pojawił, ale dla Frannie Goldsmith, która dorastała w tym domu, warsztat (nazywany niekiedy przez jej ojca „narzędziownią”, a przez jej matkę „tym cuchnącym miejscem, gdzie ojciec żłopie piwsko”) okazał się zupełnie wystarczający. Było tam wiele dziwnych przyrządów i narzędzi. Ogromna komoda z tysiącem szuflad, a każda z nich wypełniona po brzegi. Gwoździe, śruby, mutry, papier ścierny (w trzech rodzajach, od drobno do gruboziarnistego), strugi, poziomice i wiele, wiele innych, których nazw nawet nie znała i nie poznała po dzień dzisiejszy.

W warsztacie było ciemno, jedyne światło dawała omotana pajęczynami czterdziestowatowa żarówka zwisająca na sznurze i niewielka lampa tensorowa, która zawsze była przekrzywiona, kiedy ojciec pracował. W powietrzu unosiła się woń kurzu, oliwy i dymu fajkowego. Teraz miała wrażenie, że stanowiło to swoistą regułę – każdy ojciec musiał palić. Fajka, cygara, papierosy, marihuana, haszysz, liście sałaty – cokolwiek. Woń dymu zdawała się być integralną częścią jej dzieciństwa.

„Podaj mi ten klucz, Frannie. Nie, ten mały. Co dziś robiłaś w szkole?… Naprawdę to zrobiła?… Ale dlaczego Ruthie Sears miałaby chcieć cię zepchnąć?… Tak, to okropne. Bardzo. Okropne zadrapanie. Jednak, czy nie sądzisz, że pasuje do koloru twojej sukienki? Przydałoby się teraz znaleźć Ruthy Sears, żeby zepchnęła cię jeszcze raz. Zadrapałabyś sobie jeszcze drugą nogę. Byłoby do pary. Podaj mi proszę, ten duży śrubokręt… Nie, nie, ten z żółtą rączką”. „Frannie Goldsmith! Natychmiast opuścisz to okropne pomieszczenie i przebierzesz się! Już! Teraz! Pobrudzisz się!”

Nawet dziś, mając dwadzieścia jeden lat, kiedy pochylając się, wchodziła do tego pokoju i stawała obok stołu roboczego lub przy piecu, z którego zimą biło takie przyjemne ciepło, czuła się jak mała dziewczynka. To było iluzoryczne odczucie i niemal zawsze mieszało się ze smutkiem po stracie Freda (choć prawie go nie pamiętała), którego proces dorastania został tak brutalnie i definitywnie przerwany. Stała tam i czuła wszechobecną woń oliwy, moszczu winnego i słaby zapach fajkowego dymu. Prawie nie pamiętała już jak to jest być małą dziewczynką, tak dziwnie małą, ale w tym jednym, jedynym miejscu, czasami jej się to udawało i to uczucie było po prostu wspaniałe.

Ale teraz do saloniku.
Salonik.

Jeśli warsztat w okresie jej dzieciństwa kojarzył się z tym, co dobre i przyjemne, a głównym tego symbolem był widmowy zapach dymu z fajki jej ojca (czasami, kiedy bolało ją ucho wdmuchiwał jej tam odrobinę dymu, ale rzecz jasna musiała najpierw obiecać, że nie powie o tym Carli) salonik przywodził jej na myśl wszystko, o czym pragnęła zapomnieć. „Mów tylko wtedy, kiedy cię pytają! Zepsuć jest łatwo, naprawić trudniej! Idź w tej chwili na górę i przebierz się, nie wiesz, że to nie wypada? Czy ty w ogóle MYŚLISZ? Frannie, nie rób tak, bo ludzie pomyślą, że masz pchły. Co by sobie pomyśleli wujek Andrew i ciotka Carlene? Mam przez ciebie same zmartwienia!”. Salonik był miejscem gdzie nie wolno było odezwać się bez pytania, podrapać, kiedy cię coś zaswędziało, gdzie należało słuchać rozkazów i wytrzymywać ze spokojem, kiedy krewni szczypali cię w policzki. Nie było mowy o kasłaniu, kichaniu czy – uchowaj Boże – ziewaniu. To było nie do pomyślenia.

Pośrodku pokoju, w którym dominował duch jej matki, stał zegar. Zbudował go w 1889 roku dziadek Carli – Tobias Downes, i zegar prawie natychmiast został włączony do rodzinnego spadku. Przez lata podróżował troskliwie pakowany i ubezpieczany podczas przeprowadzek z jednej części kraju do drugiej (powstał w Buffalo w stanie Nowy Jork w warsztacie Tobiasa, miejscu równie zadymionym i brudnym jak pracownia Petera, jednakże podobny komentarz Carla uznałaby za irracjonalny), czasami zaś przechodził z rąk do rąk, kiedy rak, atak serca czy wypadek odrąbywały kolejną gałąź ich drzewa genealogicznego. Zegar stał w saloniku odkąd Peter i Carla Goldsmith wprowadzili się do tego domu mniej więcej trzydzieści sześć lat temu. Tu go ustawiono i tak już pozostał, tykając jednostajnie i odmierzając kolejne sekundy zasuszonej ery. Któregoś dnia zegar będzie należał do niej. „Jeśli tylko go zechcę – pomyślała, patrząc na białą, wykrzywioną grymasem szoku twarz matki. – Ale ja go nie chcę! Nie chcę i go nie wezmę!”

W tym pokoju pod dzwonkami ze szkła spoczywały zasuszone kwiaty. Podłogę wyścielał szary dywan z ciemnoróżowymi różami. Z wąskiego, łukowo sklepionego okna rozciągał się widok na zbocze wzgórza i szosę numer 1. Drogę i ogród oddzielał ogromny, ligustrowy żywopłot. Odkąd na rogu ulicy powstała stacja Exxon, Carla tak długo truła mężowi, że w końcu posadził przy drodze żywopłot. Kiedy już to zrobił, zaczęła go molestować aby przyspieszył jego wzrost. Potrafiłaby przyjąć radioaktywne nawozy, gdyby tylko przyniosły pożądany efekt. Natężenie jej utyskiwań nieco straciło na sile, kiedy żywopłot urósł, a Fran przypuszczała, iż skończą się one zupełnie za mniej więcej dwa, trzy lata, kiedy żywopłot będzie na tyle duży, że zupełnie przesłoni stację benzynową, której widok stanowił obrazę dla jej saloniku. Utyskiwania ustaną. Przynajmniej jeśli chodziło o tę kwestię.

Szablonowy wzór na tapecie – duże, zielone liście i różowe kwiaty, niemal w tym samym odcieniu, co róże na dywanie. Meble w stylu wczesnoamerykańskim i ciemne, mahoniowe drzwi. Kominek na pokaz, gdzie na palenisku leżała wiecznie ta sama kłoda drewna, a samo palenisko było wręcz dziewicze, nie tknięte nawet najmniejszą drobiną sadzy. Frannie sądziła, że kłoda musiała teraz być tak sucha, że gdyby ją podpalić zajęłaby się jak papier. Ponad nią wisiał kocioł. Był tak duży, że praktycznie mogłoby się w nim wykąpać dziecko. Przekazany przez praprababkę Frannie, podobnie jak kominek był jedynie ozdobą saloniku. Powyżej obramowania kominka, niejako dla dopełnienia całości obrazu, znajdowała się stara strzelba skałówka. Okruchy czasu, fragmenty zasuszonej ery.

Miała niewiele wspomnień z dzieciństwa. Jedno z nich wiązało się z przykrym incydentem, kiedy zrobiła siusiu na szary dywan z ciemnymi różami. Mogła mieć wtedy ze trzy latka, nie potrafiła jeszcze nad sobą panować i prawdopodobnie z obawy przed ewentualnymi „wypadkami” pozwalano jej wchodzić do saloniku tylko przy specjalnych okazjach. Mimo to, jakoś weszła do środka i widok jej matki nie tyle biegnącej, co PĘDZĄCEJ w jej stronę aby zapobiec „incydentowi” sprawił, że TO się stało. Jej pęcherz został opróżniony, a na szarym dywanie pojawiła się ciemna plama. Na ten widok jej matka krzyknęła przeraźliwie. Plama w końcu zeszła, ale ile razy trzeba było pokrywać ten fragment dywanu szamponem, by go zmyć? Frannie Goldsmith nie wiedziała. Odpowiedź na to pytanie znał jedynie Bóg.

To właśnie w saloniku matka udzieliła jej długiego, posępnego i niezbyt przyjemnego wykładu po tym, jak przyłapała Fran i Normana Bursteina bawiących się w stodole w „doktora”. Zegar miarowo odliczał sekundy, a Carla zapytała czy spodobało by się jej, gdyby zabrała Frannie całkiem nagą na spacer wzdłuż szosy numer 1. Jak by się wtedy czuła? Frannie, wówczas sześciolatka rozpłakała się, ale do histerycznego wybuchu nie doszło.

Mając dziesięć lat podczas przejażdżki rowerem odwróciła się przez ramię, aby krzyknąć do Georgetty McGuire i wjechała na słupek ze skrzynką pocztową. Rozcięła sobie głowę, rozkwasiła nos, pozdzierała oba kolana i na skutek szoku przez dłuższą chwilę widziała wokół siebie tylko morze szarości. Kiedy doszła do siebie, kuśtykając, wróciła do domu. Płakała i była przerażona widokiem krwi wypływającej z jej ciała. Poszłaby do ojca, ale był właśnie w pracy, toteż weszła do saloniku, gdzie akurat jej matka częstowała herbatką panie Venner i Prynne.

„WYNOCHA! – wrzasnęła jej matka, a w chwilę potem podbiegła do Frannie, objęła ją mocno i podniesionym głosem rzuciła: – Och, Frannie, kochanie, co się stało z twoim biednym noskiem?” Zaprowadziła ją do kuchni, gdzie krople krwi mogły bezpiecznie skapywać na podłogę i pomimo, że bez przerwy ją pocieszała, Frannie nigdy nie zapomniała, że pierwszym słowem, które padło z ust matki nie było „Frannie” ale: „Wynocha!”
Przejmowała się tylko swoim salonikiem, gdzie bez przerwy trwała zasuszona era i gdzie nie było miejsca na krew. Być może pani Prynne też tego nie zapomniała, bo nawet przez łzy Frannie widziała wyraz szoku i absolutnego zdumienia malujące się na jej twarzy. Od tego czasu pani Prynne przestała być częstym gościem w ich domu.

W pierwszej klasie liceum raport na temat jej zachowania nie był zachwycający i naturalnie musiała porozmawiać w tej sprawie z matką; rozmowa odbyła się w saloniku. W ostatnim roku liceum była trzykrotnie zawieszana w prawach ucznia i to również pociągnęło za sobą konieczność odbycia w saloniku kolejnych rozmów z matką. To właśnie tam dyskutowały o ambicjach Fran, które zawsze okazywały się płytkie i próżne, o jej nadziejach, zazwyczaj bezwartościowych i miałkich oraz o jej skargach – oczywiście bezpodstawnych, nie mówiąc już o skomleniu, jęczeniu i zwyczajnej niewdzięczności.

To właśnie tu na marach ozdobionych różami, chryzantemami i polnymi liliami stała trumna jej brata. W powietrzu unosił się zapach więdnących kwiatów, a zegar niewzruszenie odmierzał kolejne sekundy ery, która przeminęła.

– Jesteś w ciąży – powtórzyła ponownie Carla Goldsmith.
– Tak, mamo. – Jej głos był oschły, ale nie zwilżyła warg. Zacisnęła je mocno i pomyślała: „W warsztacie mojego ojca jest mała dziewczynka w czerwonej sukience i ona zawsze tam będzie, chowająca się pod stołem z przykręconym na brzegu imadłem, siedząca w kucki obok ogromnej szafy na narzędzia i tysiącem wypełnionych szuflad. Dziewczynka jest bardzo szczęśliwa. Ale w saloniku matki jest jeszcze mniejsza dziewczynka, która nie może zapanować nad swoim pęcherzem i leje na dywan jak niegrzeczny psiak. I ona też będzie tam zawsze. Niezależnie, czy tego chce, czy nie”.

– Och, Frannie – powiedziała jej matka, wypluwając słowa jak automat. Przyłożyła jej dłoń do policzka gestem, który z założenia miał być pocieszający. – Jak-to-się-stało?
To było pytanie Jessa. Właśnie to ją wkurzyło. Jesse zadał jej dokładnie to samo pytanie.
– Ponieważ sama miałaś dwoje dzieci, więc powinnaś wiedzieć mamo, jak to się stało.
– Nie bądź przemądrzała! – wykrzyknęła Carla. Jej oczy rozszerzyły się i błysnął w nich jaskrawy ognik, który zawsze przerażał Frannie kiedy jeszcze była dzieckiem.

Wysoka kobieta o starannie upiętych, szpakowatych włosach poderwała się gwałtownie (to również wiele razy przerażało Fran). Miała na sobie jasnozieloną sukienkę i beżowe pończochy. Podeszła do kominka jak zawsze, kiedy była zdenerwowana. Poniżej skałkówki na obramowaniu kominka stała wielka księga. Carla była genealogiem-amatorem i w tej książce znajdowała się cała jej linia rodowa – cała rodzina. Aż od 1638 roku kiedy to najwcześniejszy z możliwych do wytropienia z jej przodków wybił się z bezimiennego tłumu Londyńczyków dostatecznie mocno, by znaleźć się w rejestrach jednego z bardzo starych kościołów pod nazwiskiem Merton Downs z Freemason. Drzewo genealogiczne jej rodu zostało opublikowane przed czterema laty w „The New England Genealogist”, a zebraniem materiałów zajęła się sama Carla.

Teraz wolno kartkowała swoją księgę, bezpieczny teren, na który nie mógł wedrzeć się nikt obcy.
Frannie zastanawiała się, czy pośród tych nazwisk znajdowali się jacyś przestępcy. Alkoholicy? A może samotne matki?
– Jak mogłaś zrobić coś takiego swojemu ojcu i mnie? – spytała wreszcie. – Czy to był ten chłopak, Jesse?
– Tak. To Jesse jest ojcem.
Carla skrzywiła się, słysząc ostatnie słowo.
– Jak mogłaś? – powtórzyła Carla. – Staraliśmy się wychować cię najlepiej jak umieliśmy. To… to po prostu… – Przyłożyła dłonie do twarzy i zaczęła płakać. – Jak mogłaś zrobić COŚ TAKIEGO! – krzyknęła. – Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiliśmy tak nam się odwdzięczasz? Parzysz się z tym chłopakiem jak suka w rui? Ty niedobra dziewczyno! Ty niedobra dziewczyno!

Opierając się o obramowanie kominka, pochlipywała na głos. Jedną ręką zasłoniła oczy a drugą wodziła po zielonej okładce księgi. Zegar cały czas tykał nieprzerwanie.
– Mamo…
– Nie odzywaj się do mnie! Dość już powiedziałaś!
Frannie zesztywniała. Nogi miała jak z drewna, choć było to złudne odczucie, bo przecież wyraźnie drżały. Łzy popłynęły jej z oczu, ale ich nie otarła – nie pozwoli, aby ten pokój raz jeszcze ją pokonał.
– Wyjeżdżam.
– Dawaliśmy ci jeść! – zawołała nagle Carla. – Kochaliśmy cię… pomagaliśmy… a ty jak nam odpłacasz? Jesteś ZŁA! ZŁA! ZŁA!

Frannie zaślepiona przez łzy drżała. Prawą stopą uderzyła w kostkę lewej. Straciła równowagę i upadła, rozkładając szeroko ręce. Bokiem głowy uderzyła w stolik do kawy i jedną ręką strąciła na dywan wazon z kwiatami. Nie zbił się, ale na dywanie błyskawicznie rozlała się kałuża wody, zmieniając odcień szarości na ciemniejszy.

– Spójrz na to! – wrzasnęła niemal z triumfem Carla. Łzy wyżłobiły kręte ścieżki na jej twarzy pokrytej makijażem. Miała ciemne sińce pod oczami. Wyglądała strasznie. – Spójrz tylko, zniszczyłaś dywan! To był dywan twojej babci! Frannie usiadła na podłodze i jak otępiała gładziła się dłońmi po głowie. Chciała powiedzieć matce, że to przecież tylko woda, ale była zupełnie roztrzęsiona i nie miała pewności czy to rzeczywiście była tylko woda. A może mocz? Tylko czyj? Carla Goldsmith ponownie z tą przerażającą szybkością podniosła wazon i zaczęła wymachiwać nim Frannie przed nosem.

– Co masz jeszcze w planie panienko? Masz zamiar tu zostać? Spodziewasz się, że damy ci wikt i opierunek, a ty będziesz mogła gzić się z każdym napotkanym chłopem? Przypuszczam, że na to liczysz. No więc, przeliczyłaś się! Przeliczyłaś się, słyszysz? Nic z tego!
– Nie chcę tu zostać – wyszeptała Frannie. – Myślałaś, że chcę?
– Dokąd pojedziesz? Z nim? Wątpię.
– Do Bobbi Rengarten w Dorchester albo do Debbie Smith w Sommersworth, jak sądzę. – Frannie powoli doszła do siebie i wstała. Nadal płakała, ale czuła, że powoli ogarnia ją złość. – To nie twoja sprawa.
– Nie moja sprawa? – zawtórowała Carla, wciąż trzymając w dłoni wazon. Jej twarz była biała jak kreda. – Nie moja? To, co robisz, będąc w moim domu, to nie moja sprawa? Ty niewdzięczna, mała dziwko!
Uderzyła ją w twarz. Policzek był siarczysty. Głowa Frannie odskoczyła w tył. Przestała gładzić się po głowie i potarła piekący policzek, wpatrując się z niedowierzaniem w twarz matki.
– Tak nam dziękujesz za to, że posłaliśmy cię do dobrej szkoły – powiedziała Carla, obnażając zęby w nieprzyjemnym grymasie. – A ty jej na dodatek nie ukończysz. Kiedy już za niego wyjdziesz…
– Nie zamierzam za niego wychodzić. I nie chcę rzucać szkoły.

Oczy Carli rozszerzyły się. Popatrzyła na Frannie jak na wariatkę.
– O czym ty mówisz? O aborcji? Chcesz być nie tylko dziwką i włóczęgą, ale na dodatek morderczynią?
– Urodzę dziecko. Opuszczę semestr wiosenny, ale wrócę do szkoły na jesieni.
– A jak to sobie wyobrażasz? Za moje pieniądze? Jeżeli tak, to będziesz musiała to jeszcze przemyśleć. Nowoczesne dziewczyny, jak ty, potrzebują pomocy rodziców.
– Nie powiem, że nie – powiedziała łagodnie Frannie. – Ale co do pieniędzy… jakoś sobie poradzę.
– Nie masz za grosz wstydu! Myślisz tylko o sobie! – krzyknęła Carla. – Czy ty wiesz, co to oznacza dla twojego ojca i dla mnie? Ale tobie w ogóle na tym nie zależy! Ciebie to nie obchodzi. Nieważne, że złamiesz tym ojcu serce i…

– Wcale tak nie uważam – rozległ się głos Petera Goldsmitha, który nieoczekiwanie stanął w progu.
Zaskoczone, odwróciły się gwałtownie.
Stał w drzwiach, ale za progiem, na mniej wystawnym dywanie niż ten drogi, mechaty, w saloniku.
Frannie uświadomiła sobie nagle, że wielokrotnie widywała go stojącego właśnie w tym miejscu. Kiedy ostatni raz wchodził do saloniku? Nie pamiętała.
– Co ty tu robisz? – rzuciła ostro Carla, która natychmiast zmieniła temat. – Myślałam, że dziś po południu miałeś pracować.
– Zamieniłem się z Harrym Mastersem – odrzekł Peter. – Fran już mi powiedziała, Carlo. Będziemy dziadkami.
– DZIADKAMI! – wykrzyknęła. Wybuchnęła nieprzyjemnym, ochrypłym śmiechem. – Zostawiłeś to mnie. Dowiedziałeś się o tym pierwszy, ale nic mi nie powiedziałeś. W porządku. Spodziewałam się tego. Ale teraz mam zamiar zamknąć drzwi i załatwić tę sprawę w cztery oczy. – Uśmiechnęła się złowieszczo do Frannie.
– Tylko… my dwie.

Położyła dłoń na klamce i zaczęła przymykać drzwi. Frannie wciąż jeszcze oszołomiona nie potrafiła pojąć, skąd w jej matce wzięło się nagle tyle jadu i wściekłości.
Peter powoli i jakby z wahaniem wyciągnął rękę i zatrzymał drzwi.
– Peter, chcę abyś pozostawił to mnie.
– Wiem, robiłem tak w przeszłości. Ale nie tym razem, Carlo.
– To nie jest twoja działka.
– Jest – odparł spokojnie.
– Tatusiu…

Carla odwróciła się do niej. Jej policzki pokraśniały.
– Nie odzywaj się do niego! – wrzasnęła. – Nie z nim masz do czynienia, tylko ze mną! Wiem, że zawsze potrafisz go przekabacić, ale dziś moja panno, masz do czynienia ze mną!
– Przestań, Carlo.
– WYNOCHA!
– Nie wszedłem. Chyba wi…
– Nie żartuj sobie ze mnie. WYNOŚ SIĘ Z MOJEGO SALONU!
To rzekłszy, ponownie naparła na drzwi. Z pochyloną głową i naprężonymi ramionami wyglądała jak rozjuszony byk.

On z początku powstrzymywał ją bez trudu, potem musiał włożyć w to trochę wysiłku. W pewnym momencie na jego szyi pojawiły się żyły – pomimo, że Carla była kobietą i ważyła siedemdziesiąt funtów mniej niż on. Frannie chciała ich powstrzymać, miała ochotę krzyknąć, aby jej ojciec przestał i poszedł sobie, by oboje nie musieli już oglądać Carli w takim stanie – w napadzie gwałtownego i irracjonalnego rozgoryczenia, które zawsze czaiło się gdzieś głęboko w jej wnętrzu, a obecnie opanowało ją bez reszty. Jednak jej usta wydawały się jak zamarznięte – zawiasy zardzewiały i nawet nie drgnęły.

– Won! Won z mojego saloniku! Wynoś się! Wynoś się! Won! TY DRANIU, PUŚĆ TE CHOLERNE DRZWI I WYCHRZANIAJ STĄD!
Wtedy ją spoliczkował. Dźwięk był słaby, prawie niegodny uwagi. Dziadkowy zegar słysząc to, nie rozpadł się w proch i pył ze złości, lecz spokojnie odmierzał czas równomiernym tykaniem, jak gdyby nic się nie stało. Meble nie zaskrzypiały. Mimo to głos Carli ucichł jakby ucięty skalpelem. Upadła na kolana, a drzwi otworzyły się na całą szerokość, uderzając łagodnie w krzesło z epoki wiktoriańskiej, z wysokim oparciem i ręcznie haftowaną narzutą.

– Nie, och nie – wyszeptała zbolałym głosem Frannie.
Carla przyłożyła dłoń do policzka i uniosła wzrok, spoglądając na męża.
– Należało ci się to od dobrych dziesięciu lat – zauważył Peter. Jego głos drżał nieznacznie. – Zawsze mówiłem, że tego nie zrobię, ponieważ nie jestem zwolennikiem bicia kobiet. Ale kiedy ktoś – nieważne, mężczyzna czy kobieta zmienia się w psa i zaczyna kąsać, należy go lub ją uspokoić. Żałuję tylko, że nie zdobyłem się na to wcześniej. Oszczędziłoby to nam obojgu sporo bólu.
– Tatusiu…

– Cicho, Frannie – powiedział obojętnym tonem, na co Franny umilkła. – Mówisz, że ona jest egoistką – stwierdził Peter, w dalszym ciągu patrząc na nieruchomą, zastygłą w wyrazie szoku twarz żony. – Ale to TY taka jesteś. Od śmierci Freda przestałaś się troszczyć o Frannie. Właśnie wtedy uznałaś, że miłość do dzieci może spowodować zbyt wiele bólu i stwierdziłaś, że bez niej w życiu będzie ci łatwiej. Zaczęłaś żyć tylko dla siebie. I twoje życie ograniczyło się do tego pokoju. Właśnie tu dawałaś najsilniejsze przejawy swojego egoizmu. Raz po raz, bez końca. Żyłaś przeszłością w świecie umarłych, zapominając o nas, żyjących. A kiedy Frannie przyszła tu, do ciebie, bo znalazła się w kłopocie i poprosiła o pomoc, założę się, że pierwsze, o czym pomyślałaś, to co powiedzą kobiety z Flower and Garden Club albo czy przez to nie będziesz mogła pójść na ślub Arrty Lauder. Ból powoduje zmiany, ale żaden ból nie zdoła zmienić faktów. Byłaś egoistką.

Wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. Podniosła się jak lunatyczka. Wyraz jej twarzy nie zmienił się – oczy nadal miała rozszerzone i pełne niedowierzania. Wyraz niepokoju gdzieś zniknął, ale Frannie wiedziała, że nie opuścił jej na długo.
Wróci.
Na pewno wróci.

– To moja wina, to przeze mnie ta sytuacja trwała tak długo. Nie chciałem robić zamieszania. Nie chciałem wszczynać kłótni. Widzisz, ja też byłem w pewnym sensie egoistą. A kiedy Frannie poszła do szkoły, pomyślałem – no, nareszcie Carla ma czego chce i nie będzie ranić nikogo oprócz siebie, a jeżeli ktoś nie wie, że rani samego siebie, to w sumie nie czuje się pokrzywdzony. Myliłem się. Ba, myliłem się już wcześniej, ale jeszcze nigdy tak bardzo jak wtedy. – Powoli, choć silnie zacisnął palce na ramieniu Carli. – Mówię do ciebie jako twój mąż – jeżeli Frannie zechce tu zostać, TO ZOSTANIE! To BYŁ i JEST jej dom. Jeżeli będzie potrzebować pieniędzy, dam jej, tak jak zawszę. A jeżeli zdecyduje się zatrzymać dziecko, to zatrzyma je i będziemy się o nie troszczyć wspólnie. Poza tym, jeżeli sądzisz, że nikt do niej nie będzie przychodził, to się mylisz. Frannie ma kilka serdecznych przyjaciółek, które na pewno niejeden raz wpadną tu z wizytą. I jeszcze jedno – jeżeli zechce je ochrzcić, to stanie się to właśnie tu. W tym cholernym saloniku.

Carla otworzyła usta i nagle wydobył się z nich jakiś dźwięk. Z początku przypominał świst pary buchającej z czajnika, potem zmienił się w jęk.
– Twój syn, Peter, leżał w trumnie właśnie w tym pokoju!
– Tak. I dlatego nie widzę lepszego miejsca gdzie można by ochrzcić nowe życie – powiedział. – Krew Freda. Żywa Krew. Carlo, Fred nie żyje już od wielu lat. Do tej pory na pewno zżarły go robaki.
Krzyknęła i przyłożyła dłonie do uszu. Peter pochylił się i zmusił ją do opuszczenia rąk.
– Ale robaki nie dostały twojej córki i jej dziecka. Nieważne jak zostało poczęte. ONO ŻYJE. Zachowujesz się jakbyś chciała, aby Fran wyjechała. Co by ci wówczas zostało? Nic, prócz tego pokoju i męża, który znienawidziłby cię za to, co zrobiłaś. Gdyby ci się to udało, straciłabyś jednocześnie trzy osoby – bo prócz Freda, jeszcze Frannie i mnie.

– Chcę pójść na górę. Muszę się położyć – powiedziała Carla. – Mam mdłości.
– Pomogę ci – zaproponowała Frannie.
– Nie dotykaj mnie. Zostań z ojcem. Wygląda na to, że oboje to zmontowaliście. Zamierzacie mnie zniszczyć. Dlaczego nie miałabyś zamieszkać w moim saloniku, Frannie? Pobrudzić błotem dywan i nasypać popiołu z kominka do tego starego zegara? Dlaczego nie? Dlaczego nie?
Wybuchnęła śmiechem i ominąwszy Petera, ruszyła w głąb holu. Kołysała się jak pijana. Peter próbował objąć ją ramieniem. Wyszczerzyła do niego zęby i zasyczała jak kotka. Jej śmiech przerodził się w płacz, kiedy opierając się ręką o mahoniową poręcz, wolno wchodziła po schodach. W jej szlochu brzmiała nuta bezradności, która sprawiła, że Frannie miała ochotę jednocześnie wrzeszczeć i zwymiotować. Twarz jej ojca miała barwę starego, pożółkłego prześcieradła. U szczytu schodów Carla odwróciła się i zachwiała tak mocno, że przez chwilę Frannie obawiała się, że matka runie w dół. Spojrzała na nich i już miała coś powiedzieć, kiedy zmieniła zamiar i ponownie się odwróciła. W chwilę potem trzask zamykanych drzwi sypialni zagłuszył posępne odgłosy jej smutku i bólu.

Frannie i Peter, bladzi, patrzyli na siebie nawzajem a dziadkowy zegar tykał nieprzerwanie.
– Wszystko się jakoś ułoży – powiedział spokojnie Peter. – Ona dojdzie do siebie.
– Na pewno? – spytała Frannie. Wolno zbliżyła się do ojca i przytuliła się do niego, a on objął ją ramieniem. – Nie sądzę.
– Nieważne. Nie myślmy o tym teraz.
– Powinnam wyjechać. Ona nie chce, abym tu została.
– Powinnaś zostać. Być tutaj kiedy – jeżeli – ona dojdzie do siebie i przekona się, że nadal ciebie potrzebuje… – przerwał. – Ja już to wiem, Frannie.
– Tatusiu – powiedziała i oparła głowę na jego piersi. – Och, tato, tak mi przykro, tak bardzo mi przykro.
– Ciii… – powiedział i pogładził ją po włosach. Ponad jej głową widział złociste, nieruchome promienie popołudniowego słońca wpadające przez szyby okien. Kojarzyły mu się ze światłem docierającym w głąb sal muzealnych czy nekropolii. – Ciii, Frannie. Kocham cię. Kocham cię.”

Autor: Stephen King, Bastion

7 myśli w temacie “Zegar tradycji odmierza czas ery, która dawno minęła

  1. Jest kilka powodów, które sprawiają, że lubimy niektóre książki opisujące w swej treści sprawy życia.
    Mówią naszym językiem, opowiadają o nas, bądź o naszych marzeniach, rozwiązują nasze problemy. Jeśli nie czynią tego ostatniego, to przynajmniej dają poczucie, że nie jesteśmy sami, że nasze życie nie jest takie najgorsze, skoro bohaterom książek też to się przytrafia. W końcu autor opierał się na wiedzy życiowej swojej lub innych. Marzenia też biorą swój początek w realu.
    Dotyczy to również zabawnych, radosnych sytuacji, ale też i tych, które dzieją się w ukryciu. Wstyd przestaje być wstydem, żal i złość tracą na swej sile, bo rozłożonej na innych podobnie odczuwających, przeżywających. Czasem tyle wystarczy, aby bagaż przestał ciążyć lub całkiem zniknął.
    Mawia się do ucznia: ,,pokaż mi swój zeszyt, a powiem ci jaki jesteś”. ,,Pokaż mi swoje ulubione książki, a powiem ci jakie było i jest twoje życie” – to dalsza, moim zdaniem, część przysłowia.

    Czy wychowywanie nas i innych w dniach dzieciństwa i młodości można nazwać patologią, a naszych rodziców patologicznymi?
    Nie sadzę, ponieważ świat ulega ciągłym zmianom. Rodzice obecnie wychowujący dzieci czynią to w dobrej wierze, która jest wypadkową bardzo wielu uwarunkowań. Dzisiejsi rodzice ani przez chwilę nie pomyślą, że za kilkadziesiąt lat ich obecna relacja z dziećmi nazwana będzie patologią, a oni sami ludźmi patologicznymi, tylko dlatego, że przyszłość, która nadejdzie będzie nową, inną, zmieniającą swoje wartości.
    Nadużywając słowa ,, patologia” równie dobrze można by każdy nasz wczorajszy dzień określić tym mianem, ponieważ dziś robimy coś lepiej, mądrzej w stosunku do minionego dnia.
    Jesteśmy przekonani, że teraz myślimy, czynimy mądrzej. A czy tak jest w rzeczywistości? Czy zastanawiamy się nad tym, na ile nasza egzystencja i percepcja jest zgodna z naszym sumieniem, wartościami wyższymi, a na ile coś uważamy za normalne i dobre tylko dlatego, że wpasowujemy się w kanon grupy, środowiska, społeczeństwa, systemu?
    Z pewnością przenoszenie starych, konserwatywnych, zużytych dogmatów z minionych epok hamuje rozwój człowieka. Kiedy to sobie uświadomimy, mamy dziwną tendencję do wyzbywania się przy okazji wielu pozytywnych wartości, jakimi kierowali się nasi pradziadowie, dziadowie, rodzice.
    Ot, chociażby takie wartości jak więzi rodzinne, słowo honoru, lojalność, ojczyzna, lokalny patriotyzm(aż się boję użyć tego słowa), bezinteresowna pomoc, życie w symbiozie z Naturą i sztuką stają się wartościami coraz słabiej widocznymi pod grubą warstwą kurzu, nieprzydatnymi, odkładanymi do lamusa.
    To właśnie sztuka uczyniła istotę ludzką człowiekiem. Jej początki sięgają rysunków naskalnych i dźwięków określonych później mianem muzyki.
    Człowiek używając i stosując sztukę zmieniał swoje życie z wegetacji w kreację.
    Dzisiejsza cotygodniowa pogoń za sobotnim grillem i piwkiem w pubie nie jest nawet początkiem życia, a cóż dopiero twórczą, świadomą kreacją, która zapewnia człowiekowi rozwój i stawia go na nieco wyższym poziomie w stosunku do braci mniejszych.

    Ale wracając do tematu. Jeśli postrzegamy wychowanie przez naszych rodziców jako złe, to zadajmy sobie pytanie: czy zasłużyliśmy na lepsze? Czy byliśmy gotowi, aby w tym wcieleniu, na początku swojego ziemskiego życia dostąpić rozwoju na wyższym poziomie aniżeli ten, który nam zaserwowano?
    Wiele szkół mówi, że dusza ludzka pamięta swoje poprzednie wcielenia i wybiera, o ile to czyni, odpowiednie środowisko dla swojego wzrostu i wznoszenia się, wykorzystując ciało człowieka jako narzędzie, poprzez które może doświadczać i przejawiać się.
    Życie ziemskie człowieka składa się z dni. Życie duszy z wcieleń, reinkarnacji i inkarnacji. To dlatego jesteśmy tacy niecierpliwi.
    Na koniec warto zadać sobie pytanie:
    Co tak naprawdę skłania nas do tak surowej oceny przeszłości, czyniąc winnymi wszystko i wszystkich tylko nie nas samych? Czy rozpatrywanie tematu w kwestii winy ma sens?

    Serdecznie pozdrawiam.

    Polubienie

      1. System jest może i niedoskonały, jak wszystko stworzone przez człowieka. Co proponujesz w zamian ? Żadnych norm, zasad, reguł, ograniczeń ? Słowem róbta, co wam gmo podpowie.

        Polubienie

        1. Odniosę się do wypowiedzi przedmówcy: ten system nie jest niedoskonały, ten system opiera się na strachu, przemocy i pięknych słówkach. Tutaj słowo doskonały nawet poprzedzone trzema literami, które zaprzeczają doskonałości sugeruje jakąś pozytywna wartość. Ja nazwałbym to całkowitym upadkiem ludzkości a, nie niedoskonałością co będzie już bliższe prawdzie.

          Polubienie

  2. ta cala surowosc i super udawana opiekunczosc to wszystko kopia kultu yahwe na szczescie koscioly odchodza do lamusa jeszcze tylko polska i meksyk upiera sie przy „panie” ale nowe pokolenie w polsce smucenie sie zycie w biede i samobiczowanie ma w d, zaznijmy ludziska od napastowa pasozytniczych ksie-zulkow czy ksie-zuli zeby nie przeszkadzali dzwonami to wreszcie zacznie padac moze, a tak taka owieczka uslyszy dzwoneczek rzuca wszystko i biegnie do kosciolka i zaczyna szlochac bic o podloge glowa zupelnie jak na pogrzebie mao dyzurne placzki

    Polubienie

    1. Czy ja wiem, ja mam wrazenie, ze wsrod mlodych ludzi panuje teraz jakis renesans wiary, a juz u mnie na uczelni na przyklad to po prostu horror, moze dlatego ze to ASP i mamy mase roznej masci oszolomow… i albo zachlewaja sie na umor w klubach, albo klepia zdrowaski.

      Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.